poniedziałek, 8 czerwca 2015

Ku górze, ku niebu, w dolinę, ku mecie- XII Bieg Rzeźnika część 1

Komańcza - Ustrzyki, trasa dobrze znana
Wraz ze wschodem słońca
startujemy z rana



Ha, ha. Znów mam problem z ogarnięciem myśli. Tyle rzeczy się działo, tyle emocji.
Zacznę od końca - część z Was już wie, że z Ewą ukończyłyśmy bieg jako trzeci team kobiecy z czasem 11:54:37!!.
W dalszym ciągu jestem w dużym szoku i chodzę z lekka ogłuszona tym faktem - bo plany miałyśmy ciut skromniejsze :) Narzekać jednak nie mam zamiaru, że wyszły nam z nawiązką i lekkim przytupem :)
Teraz część osób powinna się zdziwić, że ja miałam jakiś plan. Ja, która potrafi na starcie maratonu zastanawiać się w jakim tempie pobiec :)

Plan minimum ustaliłyśmy na 13 godzin. Plan maksimum: pobić zeszłoroczny czas trzeciej pary kobieciej czyli 12:21. Dziewczyny biegły zresztą i w tym roku. Od Agnieszki wiedziałam, że chciały teraz łamać 12 godzin, żeby móc wybiec na dodatkowe 20 kilometrów, na wersję Hardcore.
Tak więc rozumiecie: nawet przez głowę nam nie przeszło, że zdołamy wbić się na pudło.


Na miejsce dotarłam z rodzinką dzień przed biegiem wczesnym popołudniem. Podróż była z małymi przygodami, bo dziecko nr 2 postanowiło puścić hafta w samochodzie (nie mogłem mamusiu powiedzieć, że jest mi niedobrze, bo bym zwymiotował wcześniej).

Odebrałam z Ewą pakiety w Biurze Zawodów. Pierwszy raz spotkałam tylu znajomych, co i rusz mówiłam do kogoś cześć.


Matki Dwie w miejscu przepaku w Cisnej. Zgodnie z planem miałyśmy się tu pojawić następnego dnia w okolicach siódmej rano



Zaczął się czas ostatecznego przygotowania. Miotałam się trochę po pokoju, co i rusz zmieniając zawartość kupek z rzeczami. Założyć na siebie krótki rękawek i kurtkę Wolfskina, czy pod koszulką mieć cienką bluzę z długim rękawem? A żeli to ile wziąć ze sobą? A na przepak co zabrać?
W końcu doszłam ze wszystkim do ładu i składu, absolutnie nie wiedząc czy to co sobie wydumałam się sprawdzi i udałyśmy się z Ewą zanieść rzeczy do depozytów na przepaki w Cisnej i Smereku oraz na odprawę.
A potem pozostało tylko iść spać i nie zaspać.

I tu opowiem wam historię, która świadczy jak bardzo byłam spięta i zestresowana.
Poszłam spać koło 21.30. Budzik miałam nastawiony na 24:50 (pomimo, że start był o trzeciej nad ranem, trzeba było pojawić się w Cisnej o 1:30, skąd odjeżdżały podstawione przez organizatora autokary mające nas zawieść do Komańczy na start).
Obudziły mnie głosy dobiegające z korytarza, w tym kobiecy. Mój zaspany umysł stwierdził, że to Ewa z chłopakami z sąsiedniego pokoju, z którymi umówiłyśmy się na podwiezienie do Cisnej. Zerknęłam za zegarek i zobaczyłam końcówkę minutową: 50. Zaczęłam się ubierać i szykować. I gdy już miałam na sobie wszystko, włącznie z numerem startowym, czapką, czołówką, jeszcze raz zerknęłam na zegarek. Wskazywał 22:50...
W piżamę już mi się nie chciało przebierać. Zdjęłam buty, numer, czapkę - i poszłam jeszcze pokimać dwie godziny.
Pobudka nr 2 odbyła się już bez przygód:)

Za to prawdziwą przygodą był dojazd autokarem. Wsiadłyśmy do pojazdu, który lata świetności miał już za sobą i zaległyśmy nieopatrznie w pierwszym rzędzie.  Kierowca już na samym początku dał nam odczuć ile zaufania ma do pojazdu, który prowadził: " no, mam nadzieję, że ten rzęch odpali! A w ogóle gdzie jedziemy, bo ja pierwszy raz?" Pan przez cały czas rzucał tego typu komentarzami: "no, mam nadzieję, że czwórka nie wyskoczy! O, jak mi szyby zaparowały" - i rzucał się ze ściereczką do ich wycierania. Ale gdy to robił, nie do końca panował na kierunkiem jazdy i autobus zaczynał z lekka skręcać. A ponieważ jechaliśmy po drodze w remoncie, której druga część praktycznie nie istniała i jej poziom był z dobre 30 cm niżej, zastanawiałam się czy w ogóle zdołamy dojechać w jednym kawałku.
Na szczęście się udało, kierowca na koniec uraczył nas jeszcze jednym tekstem:" to tu mam was wysadzić? Bo ja nie wiem, ja tu pierwszy raz jadę" i udałyśmy się w kierunku startu.

Było zimno. Było pieruńsko zimno. Cieszyłam się, że ostatecznie pod krótki rękaw założyłam bluzę. Wyciągnęłam jeszcze kurtkę przeciwwiatrową a i tak szczękałam zębami.
Podobno na parkingu, gdzie zagoniono zawodników stały jakieś tabliczki ze strefami czasowymi, ale w tym tłumie nic nie widziałyśmy, a przepychać się nie było już za bardzo jak. W tłumie było trochę cieplej, kurtkę zdjęłam i schowałam.
Hałas, gwar, harmider, świecące czołówki, bezchmurne niebo z gwiazdami nad nami. Padł wystrzał.
Zaczęło się!

Część druga
Część trzecia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger