wtorek, 29 września 2015

Berlin is yours! Część 1

Tytuł posta to hasło przewodnie Maratonu Berlińskiego. Nie da się ukryć, że Berlin był mój, choć im bardziej analizuję moją aktywność przed, tym mniej rozumiem jakim cudem udało mi się zasuwać przez ponad 42 kilometry takim tempem. Bo teoretycznie to nie miało prawa się udać, to nie powinno się udać.




Opowieść zacznę od tego jak znalazłam się na liście uczestników. Bo nie powinno mnie tam być. Oboje z mężem wzięliśmy udział w losowaniu (maraton w Berlinie należy do World Marathon Majors. Chętnych jest tylu, że organizatorzy wyłaniają większość uczestników w drodze losowania), ale tylko Tibor miał szczęście.
Moją pierwszą reakcją był oczywiście wielki zawód. Buuuu! Ale jakże to... Mam we wrześniu jechać do Berlina w charakterze kibica tylko? Patrzeć jak ludzie biegną i finiszują, w miejscu, w którym też chciałam pobiec? Ciężka sprawa - ale zaczęłam powoli oswajać się z tą myślą i mentalnie przygotowywać.
Nie zrezygnował jednak mój mąż i wynalazł agencję, przez którą można było wykupić miejsce. Było oczywiście jedno "ale": ta opcja była o wiele droższa, niż opłata startowa uiszczana w tradycyjny sposób. Miałam opory. Duże opory. Zastanawiałam się czy rzeczywiście warto, czy to nie robi się już zbyt ekstrawaganckie.
Dziurę w brzuchu wiercił mi mąż, twierdząc, że on sobie nie wyobraża samemu tam biec, że chce móc potem z kim gadać, przeżywać to wszystko.  Namówił mnie i drżącą ręką zrealizowałam przelew. Pomyślałam sobie tylko, że za taką kasę, to nie wypada dać tam ciała i muszę zrobić jakiś fajny wynik. Myślałam o czasie w okolicach 3:40- 3:45. Ale potem przyszedł kwiecień, maraton w Paryżu, gdzie nabiegałam 3:37 :). No i co teraz? Znajomi podpowiadali, pewnie trochę żartem, że może rzucić się na 3:30.  Podpowiedzi oczywiście wyśmiałam. Że co? Że ja mam zagiąć parol na 3:30?? Przecież to trzeba zasuwać poniżej 5 minut na kilometr przez ponad 42 kilometry. Wolne żarty!
A potem sobie pomyślałam - a w sumie czemu nie spróbować. Wezmę się tak jak przed Rzeźnikiem. Będę chodzić na Power Training, pykać tabaty, robić milion wybiegań, ćwiczyć szybkość. O, jakie to ja miałam plany!
Plany były, ale się zmyły.
Po Biegu Rzeźnika, który był numerem jeden tegorocznego sezonu, zapał mi jakoś opadł. Przygotowania pod bieszczadzki bieg i sam bieg kosztował mnie tyle, że po prostu mi się nie chciało. Bardzo ciężko było mi się zebrać do jakichś sensownych działań.
Jednocześnie działo się u nas prywatnie. Po paru latach poszukiwań i prób, udało nam się zmienić mieszkanie na większe. 30 lipca odebraliśmy klucze od poprzednich właścicieli i zaczęło się najpierw wielkie sprzątanie, potem wielkie malowanie i jednocześnie wielkie targanie pudeł z rzeczami. Bieganie i jakiekolwiek przygotowania zeszły na plan bardzo dalszy. Coś tam biegałam - ale z braku czasu, a czasem braku siły, nie były to jakieś wybitne dystanse. Ostatnim rzutem na taśmę zapisałam się pod koniec sierpnia na Półmaraton Praski - żeby mieć na koncie i jakiś dłuższy dystans przed tym Berlinem. Następne dłuższe bieganie miałam 5 września i było to 18 kilometrów. I to był koniec :) Do maratonu w Berlinie nie zrobiłam nic, co mogło zasłużyć na miano wybiegania. Truchtałam jednorazowo w okolicach 6-10 km. Tylko tyle, że starałam się to robić szybko. I starałam się, żeby z tego wychodziły biegi z narastającą prędkością. Po drodze wpadł jeszcze Duatlon w Makowie - no ale powiedzmy sobie szczerze: tam tego biegania było w sumie 7,5 kilometra.
Im bliżej było tego Berlina, tym mniej wiedziałam. Owszem, to co biegałam, wychodziło mi jak na mnie całkiem szybko. Ale czy można z pięciokilometrowego biegu dookoła osiedla wysnuć wnioski co do tempa przez 42 kilometry? No przecież to wszystko się kupy nie trzymało!
Do Berlina pojechałam bijąc szczyty przedmaratońskiego nieogarnięcia. Bez wybiegań. Bez jakiś sensownych biegów. Bez poczucia, że to co robiłam przez ostatnie dwa miesiące było przygotowaniami pod maraton. Zapomniałam wziąć plastrów, mających chronić mnie przed czujnikiem tętna - cichym przepiłowywaczem;) Za to wzięłam nowe buty, w których przetruchtałam zaledwie  35 kilometrów (o butach jeszcze będzie, w osobnym wpisie). Zapomniałam sprawdzić jak ja właściwie biegłam w Paryżu, żeby mieć jakiś punkt odniesienia.
Stojąc w tłumie ludzi na starcie, chuchając na zmarznięte ręce i wsłuchując się w odliczanie, w dalszym ciągu nie miałam jakiejkolwiek strategii!


www.bmw-berlin-marathon.com

Część 2
Część 3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger